czwartek, 28 lipca 2016

Co jest najlepsze dla Twojego dziecka?

Tytułem wstępu: tak, wiem, że karmienie piersią jest dla dziecka najlepsze i najbardziej naturalne i poniższy tekst absolutnie nie ma na celu umniejszania znaczenia karmienia piersią.


Zazwyczaj, kiedy siadam do pisania, mam „scenariusz”. Wiem co i jak chcę Wam przekazać, a tekst zazwyczaj rodzi się w mojej głowie przez kilka dni. Czasem są nawet notatki, ale to już wersja na bogato. Zazwyczaj – ale nie dzisiaj. Dziś opowiem Wam o tym, co mi na sercu leży już od dawna, coś o czym do teraz nie potrafię rozmawiać bez emocji.

Niby chodzi o karmienie piersią, ale w gruncie rzeczy chodzi chyba o coś innego. O presję, którą sami sobie narzucamy, wpędzając się w poczucie winy. Jeszcze do niedawna sama brałam w tym szaleństwie udział. Nie dopuszczałam do siebie innej myśli niż ta, że będę karmiła Kalinkę piersią przez okrągły rok, w pięknym, wysprzątanym domu, ze świeżymi kwiatami w wazonie i makijażem jak z reklamy. Ba, z pogardą patrzyłam na kobiety, które podawały swoim dzieciom mleko modyfikowane zasłaniając się jakimiś pierdoletami. Wstyd mi dziś za to. A z drugiej strony temat karmienia piersią jest dla mnie cenną lekcją pokory i nauką, aby dać sobie prawo do luzu. Prawo do nieumytych naczyń, prawo do niewyprasowanych pieluch i prawo do mleka modyfikowanego.

Kalinka jeszcze podczas pobytu w szpitalu z piersi jadła może trzy razy. I te trzy razy spowodowały na moim dekolcie istny grunwald z krwią i łzami włącznie. Każda młoda mama zapewne wie o czym mówię. Młoda płakała z głodu, ja płakałam z bólu. Wtedy w szpitalu pierwszy raz dostała butelkę. Po powrocie do domu przystawienie jej do piersi udawało się sporadycznie (nie chcę mi się za bardzo wchodzić w szczegóły co do powodów). Zaprzyjaźniłam się więc z laktatorem na tyle, że już w czwartej dobie udało nam się w 100% przejść na mój pokarm podawany butelką. Niby fajnie, niby mała dostaje to co najlepsze. Ale wystarczyło kilka pytań od bliskich (czasem od obcych…), którzy na widok butelki robili wielkie oczy, abym popłynęła w tym szaleństwie. Gdzieś też z tyłu głowy wciąż miałam swoje wyobrażenie o jednym słusznym wyjściu jakim jest karmienie piersią. Nie bez znaczenia był na pewno mój totalny rozstrój emocjonalny. Nadszedł też pewien wyjątkowo upalny dzień, gdy mała chciała ciągle pić i gdy zwyczajnie nie wyrabiałam z produkcją i podałam mleko modyfikowane. Ta mieszanka sprawiła, że przez kolejne dni dręczyłam się wyrzutami sumienia, że nie jestem w stanie karmić piersią. Musiało minąć kilka dłuższych chwil, zanim zdałam sobie sprawę z tego, że przecież nie robię tym mojemu dziecku krzywdy. Musiało minąć kilka dłuższych chwil, zanim pozwoliłam sobie wrzucić na luz i zacząć naprawdę cieszyć się macierzyństwem – bez wyrzutów sumienia, a z dumą, że mimo przeciwności i drobnych porażek Kalina jest otoczona ogromną miłością i niczego jej nie brakuje. Wszystkim wyszło to na dobre. I wiecie co? Czasem pozwalam sobie na odpuszczenie jednego nocnego odciągania pokarmu żeby się wyspać i podaję wtedy mleko modyfikowane. Czy robię w ten sposób dziecku krzywdę? Nie sądzę. A szczęśliwa i wyspana mama to na pewno lepsza opcja niż zmęczona mama płacząca nad laktatorem.

Mam nadzieję, że mój dzisiejszy wpis skłoni Was do refleksji. Ja wiem, że nigdy już krzywo nie spojrzę na mamę karmiącą dziecko butelką, bo zawsze będę pamiętać ile mnie nerwów to wszystko kosztowało. Jako podsumowanie chciałabym Wam pokazać coś, co przesłała mi ostatnio moja przyjaciółka. Pewien hiszpański pediatra obserwując każdego dnia zmartwionych, pełnych poczucia winy rodziców, postanowił wystosować do nich apel. Obok drzwi prowadzących do jego gabinetu wywiesił kartkę, na której zamieścił przesłanie. Z nim Was dziś zostawiam.

Co jest najlepsze dla Twojego dziecka?
Najlepsze dla Twoje dziecka wcale nie jest karmienie piersią.
Najlepsze nie jest również karmienie butelką.
Najlepsze wcale nie jest nawet to, że je nosisz.
Najlepsze nie jest również to, że je odkładasz.
Najlepsze wcale nie jest to, że je przykrywasz tak, a nie inaczej.
Najlepsze nie jest również to, że je przykrywasz odmiennie.
Najlepsze wcale nie jest to, że je ubierasz właśnie tak.
Najlepsze nie jest również to, że je ubierasz inaczej.
Najlepsze nie jest wcale to, że dajesz mu przetarte obiadki,
Najlepsze nie jest również to, że karmisz malucha kawałeczkami.
Najlepsze nie jest wcale to, co mówi Twoja mama.
Najlepsze nie jest również to, co mówi Twoja przyjaciółka.
Najlepsze wcale nie jest dla dziecka bycie z nianią.
Najlepsze nie jest również posyłanie go do babci czy przedszkola.
Najlepsza wcale nie jest dla niego wybrana metoda wychowawcza.
Najlepsza nie jest również inna metoda wychowawcza.
Wiesz, co tak naprawdę jest najlepsze dla Twojego dziecka?
NAJLEPSZY JESTEŚ TY.
Najlepsze jest to, co sprawia, że Ty czujesz się lepiej.
Najlepsze jest to, co Ci podpowiada Twój instynkt.
Najlepsze jest to, co pomaga czuć się dobrze również Tobie.
Najlepsze jest to, co Ci pozwala czuć się szczęśliwym ze swoją rodziną.
Bo gdy Ty dobrze się czujesz, dzieci dostają to, co najlepsze.
Bo gdy Ty czujesz się pewny siebie, one też czują się pewne i bezpieczne.
Bo gdy Ty czujesz, że postępujesz dobrze, Twój spokój i radość przechodzą na nie.
BO TYM, CO NAJLEPSZE, JESTEŚ TY.
Nie mówmy mamom i ojcom, co jest najlepsze.
BO TYM, CO NAJLEPSZE DLA DZIECKA, SĄ ONI SAMI.


środa, 27 lipca 2016

Nasz pierwszy miesiąc (dużo zdjęć!)


Trochę bólu, kilka łez, dziesiątki brudnych pieluch, sporo nieprzespanych nocy, tony miłości, tysiące buziaków, miliard uśmiechów… tak w skrócie mogłabym opisać nasz pierwszy miesiąc. Pierwszy miesiąc życia Kalinki i pierwszy miesiąc nas, jako rodziców. 



Podobne jak ona, wszystkiego uczymy się od podstaw. Pierwsza kąpiel, pierwsza kolka, pierwsze karmienie. A wszystko zaczęło się 27 czerwca. Po kilku godzinach bólu tak silnego, że prawdopodobnie nie zorientowałabym się gdyby ktoś przy okazji wyciął mi nerkę albo serce do przeszczepu, o 6:05 zobaczyliśmy małe, bezbronne, spuchnięte i pachnące dzieciątko. I cały świat stanął na głowie..


Pierwszy tydzień jej życia to był prawdziwy poligon. Po pierwsze dlatego, że jak tu przetłumaczyć głupiej babie (mi, oczywiście), że właśnie urodziła i noszenie miski z praniem to nie jest najlepszy pomysł? Oczywiście mój organizm bardzo szybko przypomniał, że bałagan w domu nie jest teraz priorytetem. Co innego głowa… Że ja nie mam siły? Ja nie dam rady?



Chęć bycia perfekcyjną panią domu na tydzień po porodzie 4 kilogramowego klocka siłami natury bardzo szybko przerodziła się w znany wszystkim z opowiadań „baby blues”… Tak, to naprawdę istnieje. Istnieje i jest jak gorączka, która ni z gruchy ni z pietruchy nagle atakuje Twoje ciało i po prostu musisz to przeczekać. U mnie ten stan trwał 3 dni i objawiał się bardzo wyraźnie: niemożliwym do opanowania rykiem bez powodu i huczącym w głowie „nie dam rady”.  



I tu jest czas aby wspomnieć o moim szanownym. Bez niego już dawno wystawiłabym dziecko na OLXie z opcją „dopłacę”. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo ważna jest pomoc drugiego człowieka i ile może znaczyć zwykłe zrobienie kanapki, herbaty, albo poprawienie poduszki pod plecami w trakcie karmienia. Muszę to napisać: mam najlepszy chodzący męski egzemplarz na świecie. Koniec kropka.




A dziś… mija już miesiąc. Docieramy się coraz skuteczniej. Potrafię już skoordynować się na tyle, żeby rano wypić ciepłą kawę, umyć zęby, przebrać piżamę czy nastawić zmywarkę, a przy odrobinie szczęścia uda mi się czasem ogolić nogi.



Mimo męczących nas kolek, problemów z karmieniem i deszczowych dni: jest pięknie. Jest cudownie. Kocham być mamą. 


czwartek, 21 lipca 2016

O moich dobrych duszach: położne.

O tym, jak bardzo cenne są zajęcia w szkole rodzenia pisałam Wam już w osobnym wpisie: KLIK. Dzisiaj jednak chciałabym wrócić do tematu i opowiedzieć Wam szybciutko o dobrych duszach, które tam spotkałam, a które dosłownie uratowały mnie od czarnej rozpaczy, skoku ze szpitalnego okna w trakcie porodu, a później oddania dziecka w ręce pierwszych napotkanych cyganów. Położne – bo o nich mowa. Będzie personalnie, bo Panie zasługują na co najmniej Nobla.

Minął prawie miesiąc, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że położna z którą rodziłaś (zakładając, że z porodu masz dobre wspomnienia), jest trochę jak pierwsza miłość. Porównanie może i dziwne, ale na pewno nie na wyrost. Wydaje mi się, że już do końca życia będę wspominała Bożenę z uśmiechem na twarzy i ciepłem w sercu. Chyba każda z nas, poza porodowym bólem i wysiłkiem, boi się jak zostanie potraktowana przez personel szpitala. Ja nie mogłam trafić lepiej. Sama nie napisałabym dla siebie lepszego scenariusza. Tyle wsparcia, ciepła, dobrego słowa, ale też stanowczości i pomocy ile otrzymałam w trakcie i po porodzie – to wszystko jest nie do przecenienia. I mimo ogromnego bólu z którym przyszło mi się zmierzyć, poród wspominam jako magiczne przeżycie. Takie, które scala związek, które buduje Twoją pewność siebie, poczucie własnej wartości  a finalnie kończy się zastrzykiem największej dawki miłości jaką jesteś w stanie udźwignąć. Tak wielkiej, że masz wrażenie, że to wszystko jest nierealne, bo nie da się być aż tak bardzo szczęśliwym. Bożenko, wiem że dziękowałam Ci już dziesiątki razy, ale to i tak za mało. Dziękuję, dziękuję.

Kiedy porodowe emocje nieco opadły, a na pierwszy plan wysunęły się pierwsze problemy, do akcji wkroczyła druga superbohaterka – Zosia. Bezradność, koszmarny ból piersi i brak pomysłu „co teraz?” potrafią skutecznie przygasić radość, jaką daje nam nowy członek rodziny. Wizyty Zosi za każdym razem skutecznie podnosiły nas na nogi i porządkowały pewne informacje. Dlatego teraz, kiedy słyszę jak dziewczyna po porodzie mówi, że położna wprosiła się na wizytę, ale po jednym spotkaniu ją spławiły, to w głowie mam tylko jedną myśl: jak wiele straciły. Świadomość, że w chwili zwątpienia wystarczy wykręcić TEN numer, a Zosia bez względu na porę odbierze i pomoże, jest bezcenna.

Bożenko, Zosiu – jesteście najlepsze w  tym co robicie, nigdy się nie zmieniajcie. Osobom z takim sercem do drugiego człowieka powinno się stawiać pomniki.