piątek, 26 lutego 2016

Gorzka prawda o słodkim syropie

Pomyślałam sobie ostatnio, że niewiedza wcale nie jest zbrodnią. Co innego, gdy świadomie przymykamy oczy i nie chce się nam wiedzieć.  Nie zrozumcie mnie źle – każdy robi ze swoim życiem co chce, każdy wychowuje też dzieci jak chce, a ja jestem ostatnią osobą, która ma zamiar kogoś pouczać. Dlatego dziś tylko opowiem Wam o czymś, co mną wstrząsa. Jeżeli dzięki temu chociaż na minutę obudzi się w Was refleksja, uznam to za sukces.

O czym mowa? O syropie glukozowo – fruktozowym. Dlaczego? Bo jest to najgorsze świństwo, jakie możemy w siebie ładować, zachowując pozory zdrowego jedzenia. Największy paradoks jest wtedy, gdy świadomie unikamy produktów z cukrem, sięgając po te z syropem glukozowo – fruktozowym.

Nie jestem fanką eko odżywiania,  nie mam zamiaru wychowywać dziecka z dala od słodyczy, a sobie odmawiać tabliczki czekolady (i to nie gorzkiej!) gdy najdzie mnie ochota. W ogóle nie w tym rzecz. Rzecz w tym, aby być świadomym co się je.

Syrop glukozowo-fruktozowy (HFCS) jest otrzymywany z kukurydzy, przetworzonej na skrobię kukurydzianą, a później na syrop złożony właśnie z glukozy i fruktozy. Jego produkcja jest tania a przydatność do spożycia dłuższa niż cukru, nie dziwi więc, że producenci tak chętnie używają go zamiast cukru. Fenomen syropu poddano licznym badaniom, które wykazały, że jego spożycie prowadzi do nadciśnienia tętniczego, zaburzenia gospodarki lipidowej oraz rozwoju insulinooporności, czyli zmniejszeniu się wrażliwości mięśni, tkanki tłuszczowej, wątroby oraz innych tkanek organizmu na insulinę. Mało? No to przedstawię Wam jeszcze kilka faktów: w latach 1970-2000 konsumpcja syropu glukozowo-fruktozowego w Ameryce wzrosła o 1000%, a w tym samym czasie gwałtownie wzrósł odsetek osób otyłych. Przypadek?

Brak wiedzy dotyczącej tego podejrzanego składnika sprawia, że nie zdajemy sobie sprawy, że jemy lub pijemy dużą dawkę cukru prostego. My i… nasze dzieci. Bo podajemy ją również dzieciom. Jesteście ciekawe w jakich produktach znajdziemy syrop?
Po początek: mleka modyfikowane, mleka smakowe i kaszki dla dzieci. Oznacza to, że od pierwszych tygodni życia ładujemy dzieciom na plecy bagaż nadprogramowych kilogramów. Pomyślcie tylko nad popularnymi przekąskami dla dzieci około 1 roku życia: płatki z mlekiem, kakao, bułka z dżemem, jogurt owocowy, parówki z keczupem, kaszka owocowa. Potencjalnie w każdym z tych posiłków podajemy dziecku sporą dawkę syropu i cukru. Potencjalnie, bo tylko od nas zależy, czy zdecydujemy się poświęcić na zakupy kilka minut więcej i wybrać produkty bez dodatku HFCS.

Naprawdę są w sklepach dobre bez zbędnych dodatków w składzie, nie trzeba z niczego rezygnować! Szczególnie uwagę należy zwrócić na słodycze, jogurty owocowe, dżemy, gotowe sosy, keczupy oraz soki w kartonach i napoje gazowane.

Ostatnio na jednym z obserwowanych przeze mnie forów parentingowych padło pytanie, czy inne mamy polecają kaszkę znanej firmy o smaku miodowym (!!) . Sprawdziłam kaszkę i na drugim miejscu w składzie znalazłam  HFCS. Sprawdziłam, czy produkty innych firm także zawierają ten dodatek i znalazłam jedną firmę, która nie używa syropu. Więc alternatywa jest! Grzecznie napisałam o tym na rzeczonym forum. Zgadnijcie, jaka była reakcja kobiet? Od „Ale Krzyś tak lubi!” do „Ale Krzyś bez tego nie zaśnie!”… Nawet dorosła osoba uzależniłaby się od batonika jedzonego codziennie o tej samej porze przez dwa lata.

Jak widzicie, prawda o syropie glukozowo-fruktozowym wcale nie jest słodka. Pytanie brzmi… Czy zechcemy tę wiedzę wykorzystać?



niedziela, 21 lutego 2016

STEAMCREAM - kremowy must have?

Na początek kilka słów o tym czym jest STEAMCREM i dlaczego jest tak popularny… (opis producenta)

„Produkcja  kremów opiera się na wyjątkowym procesie polegającym na zastosowaniu pary wodnej (z ang. steam), dzięki któremu powstaje naturalnie skuteczna, lekka w konsystencji emulsja, którą twoja skóra natychmiast przyswaja.
To właśnie nasz unikalny proces z wykorzystaniem pary wodnej stosowany do produkcji STEAMCREAM sprawia, że krem ten staje się znacznie bardziej skuteczny w kontakcie ze skórą. Siła strumienia pary natychmiast łączy składniki produktu - utrzymując je razem w bardzo łagodnej i płynnej emulsji. Z chwilą kiedy krem dotyka twojej skóry, naturalnie nawilżające składniki wraz z czystymi i łagodzącymi olejkami eterycznymi zostają natychmiast uwolnione z lekkiej emulsji, dzięki czemu z łatwością wsiąkają przez powierzchnię skóry, błyskawicznie docierając do tych miejsc, gdzie są najbardziej potrzebne. Twoja skóra pozostaje intensywnie nawilżona i bardziej miękka na dłużej.
Opierając się na tak prostych procesach możemy zainwestować w naturalne składniki, takie jak woda z kwiatu pomarańczy, owies i gliceryna pochodzenia roślinnego, które cudownie nawodnią twoją skórę. Z kolei olejek migdałowy i olejek jojoba wraz z nawilżającym masłem kakaowym zmiękczą powierzchnię twojej skóry.”



Niewątpliwą zaletą produktu jest jego skład – naturalne składniki, brak parafiny i innych zbędnych dodatków to na pewno nie lada gratka dla naszej skóry. Kolejnym plusem jest opakowanie – dostępne w dziesiątkach pięknych wzorów, idealne na prezent, cudownie wygląda na toaletce i cieszy oczy J Krem, mimo swojej dosyć rzadkiej konsystencji sprawia wrażenie treściwego i faktycznie skutecznie nawilża skórę na wiele godzin. Jest dosyć wydajny – używam go dwa razy dziennie od ponad miesiąca i mam jeszcze ponad połowę. Zakładam, że wystarczy spokojnie na 3 miesiące, a więc cena 60 złotych nie jest już taka odstraszająca. Warto dodać, że jest to krem uniwersalny, więc producent poleca zarówno do twarzy jak i całego ciała. Niestety… krem ma też swoje minusy. Największym jak dla mnie jest zapach. Bardzo intensywny, dusząco lawendowy aromat sprawia, że na pewno nie sięgnę go niego drugi raz – ale wiadomo – kwestia gustu. Drugi minus, który dla mnie dyskwalifikuje ten produkt  to jego współdziałanie (a raczej jego brak!) z moim podkładem mineralnym. Niestety nawet po 20 minutach od aplikacji cienkiej warstwy kremu nie mogę swobodnie nałożyć mojego ulubionego podkładu ponieważ zbiera się on miejscowo w punktach, gdzie krem zostawił „film” na skórze.  Dodam, że przy żadnym innym kremie mój podkład nie sprawiał problemów..



Czy polecam? Jeżeli nie przeszkadza Wam zapach intensywny to warto spróbować! Pamiętajcie o nim także wtedy, gdy będziecie szukali ciekawego prezentu dla jakieś kosmetyko maniaczki J

Moja ocena 6/10



czwartek, 18 lutego 2016

Przegląd balsamów do ciała

Tak jak zapowiedziałam, w dzisiejszym wpisie opowiem Wam jak wyglądają moje poszukiwania balsamu idealnego.. Czy znalazłam, czy przyniósł ulgę suchej skórze i… gdzie to cudo dorwać J

Zacznę od tego, że nigdy nie miałam problemów  suchą skórą. Moje używanie balsamów ograniczało się do kremowania dłoni, nóg po depilacji lub ciała po opalaniu. To tyle. Generalnie sama procedura balsamowania się była dla mnie zbyt czasochłonna i jakoś nigdy nie było mi z balsamami po drodze.
Całkowita rewolucja nastąpiła, gdy zaszłam w ciąże. Właściwie od pierwszych tygodni dokuczało mi swędzenie skóry, która była bardzo wyraźnie przesuszona. Z czasem pojawiały się na moim ciele wyraźnie zaczerwienione, łuszczące się plamy. Lekarz potwierdził moje przypuszczenia – skrajnie przesuszona skóra. „Pić dużo wody i smarować” J

Moim pierwszym wyborem była zwykła oliwka dla dzieci, jednak przez jej absolutnie rzadką i wodnistą konsystencję od razu poszła w odstawkę. Postanowiłam jednak dać szansę olejkom i skuszona pięknym zapachem kupiłam suchy olejek do ciała Dove: Purely Pampering Shea Butter and Warm Vanilla. Myślę, że z „suchością” ten olejek nie ma zbyt wiele wspólnego, ale faktycznie wchłaniał się dużo lepiej niż zwykła oliwka. Na jego korzyść przemawiał także cuuuuudowny zapach, bardzo relaksujący i odprężający. Skóra po jego użyciu była przyjemnie nawilżona, więc stosowałam go przed kilka ładnych tygodni na wieczór. Produkt mam do teraz i stosuję go w dalszym ciągu na przemian z innymi produktami, ponieważ z biegiem ciąży zapach przestał mi tak bardzo odpowiadać. Produkt oceniam na 6/10 punktów, głównie dlatego, że nie da rady używać go rano – za długo schnie i pozostawia oleisty film na ciele. Z tego powodu, moje poszukiwania trwały nadal..



Od dawna jestem wielką fanką firmy ZIAJA. Namiętnie używam wielu produktów do twarzy, ale o tym powstanie na pewno osobny post. Będąc w saloniku ZIAJA, przypomniałam sobie, że miałam kiedyś wspaniały krem do twarzy z takiej „biało-czarnej” serii i szybko zlokalizowałam na półce taki balsam do ciała. Mowa o mleczku do ciała do skóry bardzo suchej podrażnionej z bio olejkiem arganowym.  Nie ma sensu się rozpisywać – bardzo przystępna cena, wygodne dozowanie, piękny zapach i bardzo uniwersalna formuła – szybko stał się moim kremem „podręcznym”, stosowałam go na dłonie, stopy i całe ciało. 9/10 Ale.. kosmetyków pielęgnacyjnych nigdy dosyć…  przy najbliższej okazji wypróbowałam kolejny specyfik..



Gdy tylko w świat poszła wiadomość o mojej ciąży dostałam od znajomej maskę próbek, w tym balsam brzozowy z betuliną firmy Sylveco. Polskie firmy zawsze mają u mnie pierwszeństwo, więc spośród gamy specyfików wybrałam do testowania właśnie ten. Co mogę powiedzieć.. kocham go miłością szczerą J I jest to obecnie najczęściej stosowany przeze mnie balsam na całe ciało. Moja skóra jest po nim pięknie nawilżona, świeża i ukojona. Jeżeli miałabym polecić jeden balsam to byłby to właśnie ten.  Bardzo chętnie wypróbuję inne produkty tej firmy, bo każde ich dziecko bardzo mnie przekonuje – piękne składy, działanie.. 10/10 bez mrugnięcia okiem J



Ostatni produkt o którym chciałabym tu wspomnieć to balsam na rozstępy firmy Palmers. Poleciło mi go tak wiele kobiet, że musiałam spróbować. Od 3 miesięcy używam go co wieczór (no.. czasem co drugi wieczór ;-) ) na brzuch, piersi i pośladki. Ładnie pachnie, nawilża, jest przyjemny.. ale o jego skuteczności powiem więcej po porodzie – jego zadaniem jest bowiem zapobieganie pojawiania się rozstępów. Zobaczymy!



A jaki jest Wasz ukochany balsam do ciała?



wtorek, 16 lutego 2016

Mycie włosów bez szamponu? To możliwe!

Najwyższa pora na obiecany tekst dotyczący mycia włosów bez użycia szamponów.. Jesteście ciekawe?

Moje włosy od zawsze były dosyć cienkie (mimo, że wcale nie mam ich mało!) i przede wszystkim przetłuszczające się. Szczególnie ta druga kwestia była dla mnie zmorą, ponieważ włosy umyte wieczorem, na drugi dzień były tłuste. Próbowałam przeróżnych szamponów i masek na przetłuszczające się włosy, ziołowych wcierek i płukanek, zmieniałam nawet poduszki i pościel – wszystko na nic. Poszłam nawet krok dalej i korzystając z zaplanowanej wizyty u endokrynologa powiedziałam mu o problemie. Jak się okazało – wszystko ze mną w porządku, okaz zdrowia. Dieta – jak to dieta, powiedziałabym, że standardowa w kierunku zdrowej ;-) Zostało więc codzienne poranne mycie włosów.


Gdy zaszłam w ciążę pojawiły się ogromne mdłości, brak apetytu i cała gama towarzyszących temu cudownemu wydarzeniu atrakcji. Przez kilka tygodni zostałam w domu na zwolnieniu lekarskim i postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie metoda „przetłuszczenia” włosów działa. Z uporem maniaka myłam włosy co trzy, cztery dni, omijając w tym czasie wszystkie napotkane lustra. Niestety, kilka tygodni takich praktyk nie pomogło, więc  zrezygnowałam, co z aprobatą przyjął mój ukochany ;-).
W tym samym czasie usłyszałam o teorii spiskowej, jaką knują przeciwko nam producenci szamponów. Ma ona polegać na „przyzwyczajaniu” włosów do używania szamponów. Przyjęłam to z przymrużeniem oka, ale jednocześnie pochyliłam się nad składami popularnych szamponów. Jesteście ciekawe, co możemy znaleźć w płynie, który z takim upodobaniem wlewamy sobie na głowę? Pochodne formaldehydu, parabeny, konserwanty i wszechobecny SLS - Sodium Laureth Sulfate. Szukając alternatywy dla szamponów natknęłam się na metodę z użyciem sody i octu jabłkowego i wdrożyłam go w życie. 

Soda oczyszczona ma odczyn zasadowy i właściwości oczyszczające. Delikatnie usunie z Twoich włosów tłuszcz i brud.  Do butelki w pojemności 250ml wsypujemy płaską łyżeczkę sody oczyszczonej i zalewamy wodą, mocno mieszamy i mikstura gotowa. Tak przygotowaną mieszankę aplikujemy na mokrą skórę głowy (oczywiście nie całą, taka butelka powinna wystarczyć na 5-6 myć), masujemy i spłukujemy – żadnej filozofii w tym nie ma J Drugim etapem mycia jest użycie octu jabłkowego, który przywróci skórze właściwe pH, oraz domknie łuski włosów. Wystarczy  spłukać włosy roztworem octu jabłkowego – u mnie 2 łyżeczki octu na litr wody lub spryskać roztworem przelanym do atomizera.

Powyższą metodę stosuję całkiem niedługo, bo około miesiąca. Przez pierwsze dwa tygodnie moje włosy bardzo ciężko reagowały na brak szamponu. Myłam je co drugi dzień, ale nigdy nie były do końca czyste. Miałam wrażenie, że przechodzą detoks, ponieważ przetłuszczały się jeszcze bardziej. Byłam już bardzo zrezygnowana, ale po dwóch tygodniach nastąpił przełom i włosy po umyciu wyglądają na czyste i pozostają takie przez kolejny dzień! Obecnie myję włosy co trzeci dzień i z dnia na dzień widzę wyraźną poprawę. Wyczytałam, że po kilku miesiącach takiej kuracji skóra głowy dochodzi do takiej formy, że włosy można myć mieszanką soda+ocet jeden raz w tygodniu + dodatkowo raz w tygodniu zaleca się płukankę ziołową np. z rumianku. Raczej nie wierzę w to, że włosy mogą wyglądać na świeże i czyste przez 7 dni, ale nawet perspektywa mycia ich co 3-4 wydaje się kusząca! Dodam, że moje włosy nie straciły kondycji, nie są przesuszone i ładnie się błyszczą.. a przy okazji mój portfel też wydaje się być zadowolony ;-)

Dam znać za miesiąc jak się sprawy mają!


poniedziałek, 15 lutego 2016

SYLVECO: odżywcza pomadka z peelingiem

Pierwszy post powinien być chyba historyczny, prawda? Zobaczymy za rok, dwa i pięć czy był ;-)

Nazywam się Justyna i postanowiłam spróbować dzielić się z Wami moim szałem myśli. Będzie mi bardzo miło, jeżeli Was zainteresuję! Zawodowo zajmuję się organizacją wszelkiego rodzaju eventów, koncertów oraz imprez. W tym momencie mojego życia mam małą przerwę związaną z coraz większą fasolką w moim brzuchu.. Jestem w piątym miesiącu ciąży :-) Myślę, że z biegiem czasu dowiecie się o mnie więcej, ze swojej strony obiecuję dołożyć wszelkich starań, aby Was nie zanudzić :-)

Dzisiejszy post chciałabym poświęcić wspaniałemu kosmetykowi, który odkryłam zaledwie kilka dnu temu - już zdążył skraść moje serce!


Mowa o super odżywczej pomadce firmy Sylveco, Dlaczego est taka wspaniała i czym wyróżnia się na tle innych kosmetyków tego typu? Przede wszystkim warto zacząć od tego, że jest to produkt polski o świetnym składzie. Nie jestem chemikiem, nie znam się szczególnie na składach kosmetyków, ale skład tego cuda jest tak krótki i jasny, że trudno się nie zachwycić. Mamy tutaj olej sojowy, wosk pszczeli, olej z wiesiołka, lanolinę, masło kakaowe, masło karite, olejek z migdałów..rolę peelingu pełni natomiast cukier trzcinowy. Pomadka pięknie pachnie marcepanem i właściwości nawilżające są obłędne! Ponadto peeling - jestem fanką kolorowych pomadek, a te jak wiadomo nie wyglądają dobrze w towarzystwie suchych skórek, Pomadka sylveco skutecznie eliminuje ten problem. I uwaga... kosztuje około 10,00 PLN! Szkoda, że opakowanie jest słabej jakości, ale chyba się czepiam :-)

Jestem zachwycona!

Moja ocena: 9/10